W tekście, gdzie opisywałam nasze zmagania z bardzo wymagającym synem ostatnie zdanie brzmiało, że im dziecko jest starsze, tym łatwiej – ktoś z czytelników zarzucił, że to nieprawda, bo wcale nie jest łatwiej. Przecież HNB nie przestanie być HNB. W sumie to prawda, bo rzeczywiście dziecko się nie zmienia, ale za to my: jak najbardziej. I dlatego uważam, że jest łatwiej: wyzwania są inne, ale rodzice High Need Babies są tak zaprawieni w bojach, że trudno ich zaskoczyć.
Wymagające, czyli jakie?
Takie dzieci (te wymagające) od początku „wymuszają” na rodzicach najwyższe standardy opieki. Nie ma tak, że odłożysz niemowlaka, a on się sobą zajmie. Pamiętam moje zdziwienie, kiedy odkryłam, że inne dzieci w wieku mojego syna, cichutko kwilą, kiedy coś im się nie podoba, że można je ubrać w kombinezon zimą (i to nie na klatce schodowej, tylko w mieszkaniu), i do tego potrafią usnąć w wózku. Na początku miałam ochotę płakać i nie wiedziałam, co robię źle? Znajome po urodzeniu dziecka zakładały własne biznesy, wracały na siłownię i latały z dzieckiem samolotem na drugi koniec świta, a dla mnie przez pierwsze pół roku problemem były nie tylko podróż samochodem czy spotkanie ze znajomymi, ale nawet odłożenie dziecka na matę i zrobienie sobie herbaty.
Wada czy zaleta?
Z dobrych rzeczy? Nie postrzegam życia z naszym dzieckiem, jako „szarpania się” – po prostu traktujemy go jak człowieka i staramy się szanować. I wychodzi na to, że wszelkie cechy HNB mogą jednocześnie traktowane jako wady, i jako zalety, zależnie od tego jak na nie spojrzymy. Chyba wpłynął na to nasz trudny start – kiedy zaczyna się z takimi wymaganiami dziecka, nawet życie z wyjątkowo upartym dwulatkiem nie daje się we znaki aż tak.
Jakiś czas temu usłyszałam zarzuty, że męczę dziecko: chodziło tutaj mianowicie o wyzyska taniej siły roboczej. :) Nasz trochę ponad roczny syn wkładał pranie do pralki, zaczynał jeść sztućcami i pomagał rozpakowywać zmywarkę. A wynikało to po prostu z tego, że pewnego dnia zaprotestował przeciw plastikowym sztućcom i zastawie stołowej i poprosił o takie „dorosłe”. Nie było też opcji, żebym robiła coś w kuchni sama, a moje dziecko bawiło się obok. On po prostu chciał uczestniczyć – dlatego planowaliśmy prace tak, żeby go we wszystko angażować i umożliwić jak największą samodzielność. To zapobiegło frustracji.
Tak jest cały czas – kiedy Młody nie chce się ubrać, nie ma siły, która by go do tego zmusiła, a my nie chcemy stosować przemocy. W takich momentach pomaga przeformułowanie swojego myślenia z: „Boże, czy to dziecko musi utrudniać mi życie i tak się zachowywać” na „Jaka potrzeba stoi za tym zachowaniem?”. W przypadku naszego syna i potyczek z ubieraniem czasem chodziło o inny krój pieluszek, czasem pomagało zapytanie, czy woli ubrać koszulkę zamiast body, albo czy chce bluzę z jakimś konkretnym obrazkiem. Potem okazało się, że Kociełło bardzo chce być samodzielny i ubierać się sam – wtedy ustaliliśmy, że ja przygotowuję mu „otwór” w koszulce, wtedy podaję jemu i może sam założyć sobie przez głowę. Chodzi tylko o poszanowanie potrzeby dziecka w konkretnym momencie – jest wtedy zadowolone i szybko się uczy.
Reasumując: tak, wymagające dziecko potrzebuje być zaopiekowane (chociaż w sumie tego potrzebują wszystkie dzieci, tylko tzw. „low needy” szybciej odpuszczają i są bardziej ugodowe), ale to, co mu dajemy wraca do nas z nawiązką. Teraz nasz niemowlak, który ciągle płakał i chciał być noszony jest niezależny i odważny, lubi ludzi i błyskawicznie się uczy.
Dlaczego jest łatwiej?
Z mojej perspektywy, teraz jesteśmy bardzo ogarnięci. Prawie skończyliśmy remont, mamy całkiem posprzątane mieszkanie, a ja mogę wyjść z domu ze świadomością, że mój mąż nie zadzwoni za godzinę spanikowany, bo dziecko się obudziło i nie dostało piersi, co wiąże się z płaczem, który brzmi jakby kończył się świat. I zaznaczam, że ojciec Kociełły jest świetnym tatą – takim, który godzinami nosi w chuście albo nosidle, zrobi tablicę manipulacyjną, a kiedy dziecko stłucze kolano podmucha, pocałuje i powie „Ojej, gdzie Cię boli?”, zamiast „Nie płacz, nic się nie stało”. Tylko kiedy Młody był malutki, wisiał na piersi cały czas (butelki i smoczki? Zapomnijcie!:)) i piersi nie dało się niczym zastąpić. Rzeczywiście – to „uziemiło” mnie w domu, bo nie było opcji, żebym gdzieś wyszła. Po prostu pogodziłam się z tym, że teraz jestem takim momencie życia, że najbardziej potrzebuje mnie moje dziecko i ja mogę odroczyć moje potrzeby, a on – nie. Bo to całkiem poza jego świadomością. Kociełło dostawał tyle bliskości, ile tylko byliśmy mu w stanie dać.
Przez pierwszy rok swojego życia nasz syn był tak nieodkładalny, że kiedy byłam z nim sama w domu, po prostu nie było opcji, żebym coś zrobiła. Właściwie nawet, kiedy byliśmy we dwójkę, było trudno. Tak, byłam na urlopie macierzyńskim, a gotował mój mąż, kiedy wracała z pracy. Leniwa matka? Nieogarnięta matka? Łatwo o takie etykiety, no bo jak wytłumaczyć, że nie mogę pójść na zakupy z dzieckiem, bo płacze w wózku (ale nie tak, że kwęka, albo kwili – to jest taki płacz, jakby kończył się świat). Na zakupy chodziłam z dzieckiem w chuście i z plecakiem, był czas, kiedy znali mnie w pobliskiej knajpce z jedzeniem na wynos – kiedy wchodziłam, obsługa pytała, co mi nałożyć (bo nie byłam w stanie sama tego zrobić, tak jak reszta klientów, bo bałam się, że poparzę dziecko). Syn spał, kiedy go nosiłam, więc po prostu załatwiałam dwie rzeczy za jednym zamachem.
Co jeszcze? W domu było niesprzątnięte, bo albo karmiłam (całymi dniami), podczas drzemek dziecko budził najmniejszy szmer, a usypianie też nie trwało 3 minut. Nikt poza mną albo mężem nie był też w stanie zabrać Młodego na spacer, bo wózek parzył. Ale im łatwiej było się dogadać z naszym synem, tym było łatwiej, bo czuł się doceniony i mniej sfrustrowany. Kiedy idziemy do sklepu (czasem nawet Kociełło jest w wózku) spokojnie przemierzamy alejki, ale ja cały czas rozmawiam z dzieckiem, czasem daję mu wybór i pytam np., którą pastę do zębów wybieramy. Nie ma opcji „ja się przechadzam, a dziecko siedzi w wózku” – to zawsze są szybkie akcje :)
Jak wygląda teraz?
Nasze dziecko wciąż potrzebuje bardzo dużo uwagi, chociaż ja wcale już tak tego nie postrzegam (patrz wyżej :)). Czasem łapię się na tym, że słyszę od ludzi „Jakie grzeczne dziecko” – chociaż mój syn ma wszelkie predyspozycje do bycia „niegrzecznym”. Dlaczego? Jest uparty, walczy i swoje, bardzo wyraźnie wyraża emocje i nasze „nie” wywołuje bardzo silną reakcję. Jednocześnie rozmawiamy z nim dużo, dostaje mnóstwo zrozumienia i uwagi. Wiemy, że nie zachowuje się złośliwie ani nie manipuluje (dzieci tego nie potrafią). W chwilach zwątpienia myślę o tym, że ma wszystkie cechy, które są pożądane dziś u dorosłych ludzi: jest odważny, jasno komunikuje swoje potrzeby i jest ich świadomy. W sumie śmiejemy się, że nasze dziecko jest najbardziej asertywną osobą w domu. I im dalej w las, tym więcej możemy ustalić, bo taki mały człowiek rozumie więcej, niż nam się wydaje. Jeśli damy wrażliwemu dziecku dużo uwagi, to całe dobro do nas wróci.