Od iluś lat mam swoje pasje. Książki, jeszcze jakiś czas temu rzeczy związane z doktoratem. Od prawie dziesięciu lat granie w zespole. Kiedy dwa lata temu pojawił się w perspektywie, a dziewięć (czy siedem) miesięcy potem Kociełło, nie wiedziałem, czego oczekiwać. Nie wiedziałem, jak bardzo trudne będzie dla mnie doświadczenie. Nigdy nie byłem ojcem. Nie wiem jak to się robi.
Szczerze – dalej niekoniecznie wiem. Ale się staram.
Teraz nasz syn ma kilkanaście miesięcy. Od pół roku co tydzień spotykam się z kolegą i gram. Mamy zespół, hałasujemy we dwóch. Bez spiny i marzeń o karierze. Robimy to dlatego, że to lubimy. Wychodzę z domu. Nie przeszkadza to wcale w tym, żebym spędzał z rodziną tyle czasu, ile jestem w stanie. Żebym realizował się jako ojciec i mąż. Jako partner. Wymaga to pewnej logistyki (próby są późno, kiedy Kociełło śpi już snem sprawiedliwego), ale da się dograć.
Oczywiście – jest bardzo dużo wyrzeczeń. Nie ma tu zmiłuj. Zanim narodził się Kociełło byliśmy z Asią w miarę aktywni towarzysko i kulturalnie. Spotykaliśmy się ze znajomymi, wracaliśmy po północy z kina ze spontanicznych wypadów na zasadzie „nie chce mi się oglądać w domu, zobacz co grają”. I jechaliśmy na ostatni seans. Czasami nadkładaliśmy drogi, bo jazda samochodem po pustych ulicach miasta ma pewien hipnotyzujący urok. Teraz tak nie robimy. Chcemy być z synem. I to nie dlatego, że po pięciu minutach bez nas w polu widzenia jest larum. Dlatego, że chcemy spędzić z nim tyle czasu, ile możemy.
Tak myślę o tym „niebyciu” we trójkę. Chwilach, w których wychodzę sam albo wychodzi Asia widzę, że ten czas – czas dla nas samych – jest bardzo cenny. Nauczyliśmy się go doceniać. Pamiętam, gdy Asia wychodziła do sklepu kiedy Kociełło miał dwa miesiące. Zostawałem z nim sam i miałem gacie pełne strachu. Że się rozpłacze i nie będę w stanie uspokoić. Że coś się stanie i nie podołam. Potem Asia wracała i mówiła, że odpoczęła. Pół godziny, czasem godzina poza domem. Ładowała akumulatory. Odpoczywała od permanentnego uczucia napięcia.
Dla mnie tych ileś minut sam na sam z dzieckiem było trudne. I dotarło do mnie szybko, jak ciężkie to musi być dla mojej żony: siedzieć w domu z dzieckiem. Sama, bo rodzina jest na jednym i drugim skraju Polski. Zacząłem ją trochę wyganiać z domu, żeby gdzieś wyszła. Im pewniej czułem się w byciu sam na sam z synem, tym częściej ją wyganiałem. I nie czuję się przez to uziemiony, ale raczej jak partner. A przecież o to w związku chodzi.
Pierwszy raz wyszliśmy razem kiedy nasz syn miał dziewięć miesięcy. Nie chodziło o to, że nie mieliśmy z kim go zostawić. Bardziej chodziło o to, że baliśmy się tego, co się stanie, gdy nas nie będzie. Pierwszy wypad do kawiarni na kawę i ciastko to była z jednej strony męczarnia. A z drugiej – ogromna ulga. Nie wiedzieliśmy, że tak dużo może dla nas zrobić tych kilkadziesiąt minut we dwoje, z pewnością, że młody jest w dobrych rękach. Wyszło przy tym coś innego, ale to osobna kwestia.
Zostawienie sobie czegoś, jakiegoś elementu „nas sprzed dziecka” jest bardzo ważne. Nawet gdy on jakoś ucieka, to znalezienie go na nowo może pomóc zachować siebie. Brzmi to pompatycznie, ale łatwo się zatracić w byciu rodzicem lub w uciekaniu od tego. Znam wiele matek, które zafiksowały się na swoich dzieciach. Znam wielu ojców, którzy zafiksowali się na pracy w kilka dni po tym, jak urodziło się ich pierwsze dziecko. Najbardziej niepokoi mnie jednak to, że obie te postawy często występują w parach.
Trochę podświadomie, trochę z przyzwyczajenia zostawiłem sobie kilka rzeczy, które robiłem „dodatkowo” zanim urodził się Kociełło. Jasne, zdarzało się, że wracałem z prób wcześniej, bo było emergency i Asia już nie dawała rady po całym dniu. Była zmęczona i potrzebowała mnie. Oczywiście umawialiśmy się, że mogę iść na próbę, ale przez długi czas czułem się trochę winny, że tracę ten czas, w którym mógłbym pobyć z nimi.
Teraz jesteśmy we trójkę w ciekawym momencie. Nasz syn ma piętnaście miesięcy. Zaczyna rozumieć coraz więcej. Nawet nauczył się mówić „tak” zamiast ciągłego „nie”. Często spędzamy we dwóch wieczory, bo Aśka idzie się z kimś spotkać lub po prostu posiedzieć gdzieś sama. I cieszę się, że możemy we dwóch pobuszować po domu, pójść na plac zabaw czy po prostu posłuchać muzyki.
Tych kilka rzeczy – w praktyce głównie granie – pomaga mi pozostać sobą „przed dzieckiem”. To jakiś punkt odniesienia, który pomaga mi też budować relację z żoną i synem, bo wiem, że mam jakiś element, który mi został poza rodziną i pracą. Taki mój własny. Nie mówię, że to jakaś recepta na życie. To raczej pomysł, o którym możesz pomyśleć. Może się okazać, że Ci pomoże.