Po co ta etykietka „wymagającego dziecka”?
Teraz coraz więcej mówi się o high need babies (w skrócie: HNB), czyli dzieciach o dużych potrzebach. Pojawia się zarzut, że takie określenie stygmatyzuje dziecko i jest dla niego krzywdzące. Trochę jest w tym racji, ale nie do końca. Myślę, że jednocześnie pomaga rodzicom. Przynajmniej mnie bardzo pomogło. Bo dowiedziałam się, że to normalne. Że zachowanie mojego dziecka nie jest wynikiem żadnego zaniedbania ani błędu. Pomogło mi się z tym pogodzić. Pisałam już o tym, że mieliśmy „nieodkładalne” dziecko. Na początku czułam się bardzo zagubiona i myślałam, że nie sprawdzam się jako matka. Moje dziecko płakało, w domu był bałagan (i to eufemistycznie mówiąc), nie miałam czasu zjeść ani się napić. A potem okazało się, że nie jestem jedyna.
Początek? Trudny
Kiedy przypominam sobie te pierwsze miesiące z naszym synem, zastanawiam się, czy to serio tak wyglądało, czy może przesadzam, a może to był jakiś zły sen. Wyobraźcie sobie, dziewczynę, która podchodzi do macierzyństwa na totalnym luzie. Pracowałam prawie do 9 miesiąca, robiłam milion rzeczy. Na szkołę rodzenia wybraliśmy się chyba w 36 tygodniu ciąży (tak, wiem, ludzie zazwyczaj robią to wcześniej). Nie czytałam poradników dotyczących wychowania, po prostu totalny luz. Byłam pewna, że nic się nie zmieni w moim życiu po urodzeniu dziecka. Tak wiem, głupio. Teraz chce mi się śmiać, kiedy pomyślę sobie jak byłam naiwna. :) Bo zmieniło się naprawdę wszystko.
Sen jest dla słabych
Spakowałam torbę do szpitala tydzień przed porodem, a potem zgłosiłam się na izbę przyjęć na totalnym luzie. Kiedy urodził się nasz syn, zaczął się prawdziwy hardcore. Pewnie słyszeliście zdanie, że dziecko tylko je i śpi. Ja też. Ale moje nie spało. I w sumie też nie jadło. Młody płakał tak dużo i tak intensywnie, że nie potrafił się uspokoić i złapać piersi. Był cały czerwony i się prężył. Bardzo trudno było go odłożyć (chociaż na początku czasem się dało, potem nie bardzo). Byłam bezradna – inne dzieci spały. Córka mojej współlokatorki z sali budziła się kilka razy w ciągu dnia, jadła i zasypiała. W łóżeczku. W nocy praktycznie nie budziła się na karmienia. Dziewczyna irytowała się, że Kociełło w nocy głównie płacze, a ja nie mogłam nic z tym zrobić.
U nas był rollercoaster. Totalny. Płacz przez większość dnia, syn nie dawał uspokoić się przy piersi. Nie wiedziałam, co się dzieje, czy coś robię źle. W końcu miał spać na okrągło. No i spał, tylko raczej po 15 minut. Kiedy go odkładałam, bałam się, że za chwilę obudzi się z krzykiem. Nie miałam jak wyjść do łazienki. Tak to wyglądało przez kilka pierwszych miesięcy. Młody nie spał mało, ale bardzo trudno się wyciszał i potrzebował specjalnych warunków. Ciszy, bujania i bliskości. Po prostu spał tylko na kimś. To częste u takich dzieci, ale wtedy słyszałam opinie, że „rozpieściłam” dziecko i przyzwyczaiłam do noszenia. Na początku było mi przykro, potem – przestałam się przejmować.
Wykąpać się? Wolne żarty
Myślałam, że to wszystko zmieni się, kiedy wrócimy ze szpitala i będziemy w domu. Trochę się myliliśmy ;) Po wypisie 2 godziny próbowaliśmy uśpić synka i odłożyć do fotelika. Potem w samochodzie modliliśmy się, żeby się nie obudził. Trochę jak z tykającą bombą, a nie słodkim niemowlakiem.
Jak wyglądały pierwsze miesiące mojego macierzyństwa? Myłam się z wózkiem w łazience (zajmowało mi to średnio 2,5 minuty). Włosy tylko myłam i związywałam – nie było opcji, żeby je wysuszyć. Pierwszy raz zasznurowałam buty, kiedy syn miał pół roku. Musiałam szybko wsunąć coś na nogi i błyskawicznie wychodzić, żeby się nie rozpłakał. Ostatnio rozmawiałam ze znajomą i mówiła, że miała tak samo. To fajnie być rozumianym, tylko zastanawiam się, czemu nikt nie powiedział mi tego przed porodem. Chociaż może i tak bym nie uwierzyła.
Drzemki w łóżeczku? Nie bardzo
Mieliśmy łóżeczko, ale całkiem niepotrzebnie – nie przydało się, więc szybko je rozkręciliśmy. Syn go nie akceptował, więc zaczął spać z nami. Dzięki temu się wysypialiśmy (statystycznie rodzice śpiący z dziećmi zyskują ok. 45 minut snu gratis :)). Myślę, ze nawet, gdybyśmy bardzo chcieli, to spanie Młodego we własnym łóżeczku by nas wykończyło –nigdy nie przespał nocy, a pierwsze z nich spędzał przyklejony do piersi. Dlatego nawet nie próbowaliśmy z tym walczyć i wyszło to nam na zdrowie.
Samochód? Nie, dziękuję
Z jazdą samochodem też był problem. Syn jej po prostu nie akceptował. Dlatego prawie przez rok ograniczyliśmy podróże do minimum. Odpalaliśmy silnik tylko wtedy, kiedy to było konieczne. Czyli większe zakupy mąż robił sam. Zrezygnowaliśmy z odwiedzania rodziny, bo się nie dało. To znaczy dało się, ale to wiązało się z ogromnym stresem i prawie 100-procentowym ryzykiem histerii. Teraz jest trochę lepiej – ale to od niedawna (i od momentu, kiedy kupiliśmy nowy fotelik).
Co w takim razie robiliśmy? Przez długi czas moje życie toczyło się w obrębie naszej dzielnicy, kiedy Młody był już trochę większy zaczęłam jeździć z nim komunikacją miejską. Oczywiście w chuście. Kiedy się nudził, zawsze ratowali mnie jacyś współpasażerowie i zaczynali zabawiać dziecko. Okazało się też, że kiedy przemieszczałam się komunikacją miejską z dzieckiem w chuście ludzie mnie przepuszczali, uśmiechali się i błyskawicznie ustępowali miejsca. To był dodatkowy plus, bo mam wrażenie, że jednak kiedy wchodzi się do autobusu z wózkiem, nie można liczyć na tak pozytywne reakcje.
Wózek jest „be”
Tutaj znowu uratowała nas chusta. Kiedy spotkaliśmy się z doradcą nie spodziewałam się, że całkowicie zrezygnujemy z wózka. Nawet nie wiedziałam, że tak się da, ale potem życie mnie nauczyło, że nie ma rzeczy niemożliwych. Bez wózka przeżyliśmy ponad 6 miesięcy. Dlaczego? Bo wywoływał u naszego dziecka napady histerii i nie miałam serca słuchać, jak płacze. W chuście (a potem nosidle) nie marudził, więc wybór był dla nas oczywisty. Okazało się, że da się w ten sposób. Wózka (spacerówki) zaczęliśmy ponownie używać, kiedy Kociełło skończył 10 miesięcy, choć oczywiście nie zrezygnowaliśmy z nosidła – bo jest wygodne.
Ubrania to zło
To osobny temat. Ubieranie wiązało się z walką i płaczem. Szczerze podziwiałam dziewczyny, które zimą spacerowały z niemowlakami w gondolach. Zastanawiałam się, jak dały radę nałożyć dziecku tyle warstw. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam dziecko w wieku Kociełły, które spokojnie dało się ubrać – nie wierzyłam. Myślałam, że wszystkie niemowlaki głośno protestują przy ubieraniu, okazało się jednak, że niektóre przyjmują to ze stoickim spokojem. Dzieci wymagające często mają ten problem – są bardzo wrażliwe i nieprzyjemna tkanina potrafi być dla nich nie do wytrzymania. Tak samo, jak za wysoka temperatura.
Jak przetrwaliśmy zimę? W chuście (tak, niespodzianka :)). Pomogła specjalna bluza do noszenia dzieci. My mieliśmy model z otworem na głowę rodzica i osobnym – na głowę dziecka. Dzięki temu ubieranie trwało bardzo szybko i przebiegało bez płaczu. W skrócie:,zakładałam buty i chustę, motałam synka, w przedpokoju wciągałam bluzę, a na klatce schodowej – kurtkę. Dzięki temu wszystko trwało błyskawicznie, a moje dziecko nie zdążyło się zgrzać ani zdenerwować. Przez cała zimę wózek wyciągnęliśmy może 3 razy (2 z nich były katastrofą). Dlatego odpuściłam, nie chciałam męczyć dziecka i się denerwować.
O co chodzi z High Need Babies? Po co ta etykietka?
Czy High Need Babies, to wymysł naszych czasów? I tak i nie. Z jednej strony tak – bo ten termin jest używany częściej od niedawna. I nie, bo dzieci o takim temperamencie istniały od zawsze. Po prostu kiedyś traktowano je jako „niegrzeczne”. A jeszcze wcześniej, takie zachowanie nie przeszkadzało, bo było niczym niezwykłym. Podobno dzieci wychowujące się w plemionach pierwotnych nie płaczą, bo ich potrzeby są na bieżąco zaspokajane. Jeśli trzeba, matki karmią je nawet 40 razy dziennie, a w nocy śpią z rodzicami (spanie „przy piersi” też jest uznawane za normalne). No i oczywiście nikt nie próbuje wozić ich w wózku.
Dzieci określane jako „HNB” po prostu nie są przystosowane do życia w nowoczesnym społeczeństwie. Czy można skrzywdzić dziecko taką „łatką”? Jeśli będziemy je etykietować – pewnie tak, bo każda etykieta może ranić. Nie chodzi jednak o to, żeby dziecko czuło się gorsze lub „inne” – dlatego np. Ja staram się nie mówić przy synu, że jest wymagającym dzieckiem. Nie chcę, żeby czuł się nieakceptowany. Dlatego sądzę, ze termin HNB jest bardziej potrzebny rodzicowi, żeby pamiętać, że „wszystko w normie”. :)
Czy z tego się wyrasta?
Nie. To jest po prostu taki rys osobowości. Jednak te dzieci z wiekiem radzą sobie coraz lepiej i więcej rozumieją. No i pytanie, z czego miałyby wyrastać: nie jest to przecież żadna wada, tylko cecha. Po prostu wyzwania rodzicielskie się zmieniają.
Jak jest teraz? Znacznie lepiej. Kociełło ma ponad rok i od pewnego czasu zasypia w nocy sam, na swoim materacyku. Bez płaczu. Ja (albo jego tata) mu śpiewam i głaszczę po plecach, a on się uśmiecha. Najzwyczajniej w świecie pewnego dnia zakomunikował nam, że nie chce być noszony, tylko sam się położyć. W dzień śpi w wózku albo usypia w chuście i odkładamy go na łóżko. To stało się samo, bez żadnej walki i treningu snu. Jest bardzo pogodny i spokojny. Nadal nie lubi ubierania, ale poza małym marudzeniem nie ma z tym większego problemu. Przyzwyczaiłam się, że ciuchy Młodego muszą być z określonego rodzaju bawełny, sweterki tylko z naturalnych tkanin (ratują nas lumpeksy). No i nie mam mowy, żeby ubrać mu jeansy albo zbyt sztywne skarpetki, ale nie jest to jakiś wielki problem. Poza tym wiem, czego mogę się spodziewać i jestem raczej spokojna (bardzo pomaga w tym self-reg).
Myślę, że najważniejsza jest tutaj akceptacja syna takim, jakim jest. Wszystkie jego zachowania traktuję jako normalne i nie zakładam zlej woli lub złośliwości. Po prostu wiem, że ma większą wrażliwość i mniejszą tolerancję na niektóre bodźce. Pamiętam o tym i staram się ograniczać stresujące doznania, a jeśli to niemożliwe – ze zrozumieniem przyjmować jego reakcje.
Życie z wymagającym dzieckiem nie jest trudne. Jest ciekawe.