Porozmawialiśmy ze znajomymi i pojawił się temat pewnej fizjoterapeutki, która przyjmuje na peryferiach Warszawy. Niewiele myśląc – zadzwoniliśmy. Najbliższy termin, który nam pasował przypadał w piątek wieczorem, więc po pracy załadowaliśmy się we trójkę do samochodu i pojechaliśmy na Białołękę. I zaczęły się schody.
Okazało się, że są pewne problemy ruchowe. Było nad czym pracować. Do tego Kociełło płakał w czasie ćwiczeń, które pokazywała nam fizjoterapeutka. Nie ukrywam, że to było dla nas trudne. Płacz dziecka nie przeszkadzał nam do momentu, w którym nie usłyszeliśmy płaczu naszego syna. I to było ciężkie przeżycie dla naszej trójki. Ale zaczęliśmy rozmawiać z fizjoterapeutką. Dlaczego płacze, o co chodzi i tak dalej.
Okazało się, że to chodzi o pracę, jaką musi wykonać dziecko. Że im ciężej musi pracować w czasie ćwiczeń, tym bardziej jest to dla niego niekomfortowe. A co za tym idzie – też dla nas. Chyba żaden rodzic nie może przejść obojętnie obok swojego dziecka, które płacze, a na pewno nie my.
Najciekawsze było to, że Kociełło, gdy tylko przestał ćwiczyć, znowu przechodził w swoją wrodzoną rozkoszność – zaakceptował terapeutkę i… można powiedzieć, że ją polubił. Co nie zmienia faktu, że niekoniecznie przepadał za ćwiczeniami. Podobnie jak my. Ale był inny priorytet – zdrowie Kociełły, więc… trzeba było coś z tym zrobić.
Wróciliśmy po pierwszej wizycie u fizjoterapeutki z mieszanymi uczuciami. Słyszeliśmy, że jej metody są nieco ciężkie dla rodziców i sporo trzeba robić w domu (ćwiczenia cztery razy dziennie). Ale podobno to jakoś działało, więc zebraliśmy się w sobie.
Do tego zaczęliśmy czytać o metodzie Vojty. I trafiliśmy na fora, na których pojawiały się komentarze, że to znęcanie się nad dziećmi, że to sprzeczne z duchem rodzicielstwa bliskości. W skrócie: zabieraj dziecko i uciekaj z krzykiem. Chyba dobrze, że najpierw porozmawialiśmy z fizjoterapeutką, bo byśmy zrobili to, co sugerowano na forach. Kilka razy było blisko. Ale na szczęście kolejność była nieco inna i dowiedzieliśmy się sporo o samej metodzie. Uspokoiło nas to i postanowiliśmy, że spróbujemy.
Schody zaczęły się, kiedy trzeba było ćwiczyć. W gruncie rzeczy chodziło o to, żeby ułożyć Kociełłę w dobrze dobranej pozycji i zmusić go do pracy mięśni. Sprowadzało się to do tego, że trzymaliśmy go, a on próbował ruszyć się. Tylko to, co było na pierwszy rzut oka szarpaniem się, było ćwiczeniem.
I potem zaczęliśmy myśleć. To, co terapeutka nazywała „uruchamianiem pozytywnych wzorców ruchowych” (czy jakoś tak), było w rzeczywistością taką „siłownią”. W końcu nie powiemy naszemu – wtedy sześciomiesięcznemu – synowi: „Kociełło, robimy plecy, łapaj te hantle” albo „Kociełło, robimy dzisiaj nogi, pora na odpychanie się odnóżami w sposób skoordynowany”.
W sensie… moglibyśmy, ale nie przyniosłoby to żadnego efektu. Więc trzeba było zrobić coś, żeby zaczął ćwiczyć dobre partie mięśni, żeby mógł zacząć siadać sam – bo to był największy kłopot, z którym przyszliśmy do fizjoterapeutki – nasz syn pełzał w sposób asymetryczny i nie wyglądał na zainteresowanego siadaniem ani zbieraniem się do czworakowania. Więc zaczęliśmy ćwiczyć.
Było ciężko, ale staraliśmy się stworzyć rytuał, który pomógł naszemu dziecku jakoś przetrwać tych kilka minut ćwiczeń. Kilka razy dziennie. Jasne, było ciężko, bo Kociełło płakał. Tylko że w pewnym momencie (dość szybko) zaczął rozumieć o co chodzi i z jednej strony się schytrzył, żeby tak się ustawić, żeby się nie namęczyć. Ale przy okazji też wykonywał te ćwiczenia aktywnie, więc sytuacja była w grupie win-win dla nas. Jasne, marudził. Tylko z drugiej strony wciąż ćwiczył. Bez entuzjazmu, ale chyba połączył to, że zaczęliśmy z nim coś robić i że usiadł o własnych siłach. A to był już dla nas sukces.
Bo tak, po kilku dniach ćwiczeń Kociełło zaczął siadać, lepiej się poruszać i nie pełzał jak ranny żołnierz. Sam. Po jakimś czasie zaczął w sposób skoordynowany poruszać kończynami i wykonywał czynności, tak jak powiedziała terapeutka. I to nam wystarczyło. Wiedzieliśmy, że idziemy w dobrym kierunku.
Dodatkowo okazało się, że szósty miesiąc to był jeszcze na tyle dobry moment w rozwoju naszego syna, że dało się skorygować rzeczy, z którymi miał kłopot. I to było dobre. Okazało się, że wystarczyło delikatnie „pchnąć” rozwój ruchowy naszego dziecka w dobrym kierunku.
Jasne, naczytaliśmy się, że Vojta to zło. Że wielu ludzi nie rozumie o co w niej do końca chodzi i po prostu oceniają książkę po okładce. Udało nam się wyrobić pewien rytuał ćwiczeń. Dzięki niemu udało się nam łatwiej ogarnąć temat komfortu ćwiczeń naszego syna. Mówiliśmy mu, że to dla jego dobra. Że idziemy ćwiczyć. Że zobaczy, że będzie mu łatwiej.
Tuliliśmy dużo i mówiliśmy, że widzimy i rozumiemy jego niechęć i inne emocje. Do tego doszła motywacja – widzieliśmy efekty. Kociełło zaczął lepiej robić rzeczy, które powinien zacząć robić. I co najważniejsze – reszta szła do przodu. Pomogła też rozmowa o naszych wątpliwościach z rehabilitantką – okazało się, że zła sława Vojty wynika z tego, że kiedy zaczęła być popularna w Polsce zajmowały się nią też nieodpowiednio przeszkolone osoby. I zalecały wykonywanie ćwiczeń przemocowo, a nie o to chodzi.
Teraz jesteśmy po prawie sześciu miesiącach pracy z Kociełłą i metodą Vojty. Zaczął bardzo szybko nadrabiać zaległości w rozwoju ruchowym. Zaczął pełzać w sposób skoordynowany, zaczął czworakować. Potem stanął o własnych siłach i ostatnio stawia pierwsze kroki. I to jest super, bo robi to wszystko sam. Wystarczyło delikatnie „popchnąć” go w dobrym kierunku. W dobrym momencie.
Nie żałujemy wyboru Vojty, chociaż wielu znajomych kręciło nosem. My trochę też, ale daliśmy tym ćwiczeniom szansę. I wiecie co – mimo różnych wątpliwości zrobilibyśmy jeszcze raz dokładnie to samo. Było ciężko, ale… nie żałujemy. I nie wydaje mi się, że zrobiliśmy coś złego naszej relacji. Nie wiem, czy to nie byłaby przesada, ale zdaje się, że jest ona mocniejsza. Kociełło nam zaufał i my nie zawiedliśmy tego zaufania. Chyba o to chodziło.