Początkowo nie mieliśmy smoczka, bo jestem fanką minimalizmu i nie lubię kupowania zbędnych rzeczy. Wiedziałam, że młodzi rodzice łatwo stają się ofiarami reklam i też jestem narażona na nachalny marketing, dlatego nie chciałam kupić niczego, co okaże się zbędne. No i w niedalekiej przyszłości czekała nas też przeprowadzka, więc stwierdziliśmy, że w końcu jeśli czegoś będziemy potrzebować, to dokupimy w odpowiednim momencie. Prosta sprawa. (Żeby nie było tak różowo: Okazało się, że to nie była aż tak dobra strategia, bo mieliśmy ubranka tylko w rozmiarach 56 i 62. W te pierwsze Kociełło nigdy się nie zmieścił, a z drugich wyrósł po dwóch tygodniach. A my nie mieliśmy większych – ale to temat na inną opowieść :))
Kiedy czekaliśmy na synka, mieliśmy tylko zestaw ciuszków, kocyki, pieluszki i inne podstawowe rzeczy. Przecież nie trzeba mu żadnych urządzeń emitujących biały szum (no bo przecież są nagrania na YouTube), żadnej karuzeli do łóżeczka (bo po co?). Butelki też nie (przecież będę karmić piersią, prawda?) Założyłam, ze noworodek potrzebuje tylko dużo czułości, a na gadżety przyjdzie jeszcze czas.
Dlaczego nie miałam smoczka w szpitalu? Po prostu nie było go na liście z wyprawką (serio, ściśle jej przestrzegałam). Dlatego w szpitalu zdziwiłam się, kiedy zobaczyłam na korytarzu noworodki ze smoczkami. Pomyślałam, że może też musimy kupić i trochę poczytałam. No i okazało się, że lista przeciwwskazań jest długa. Problemy z laktacją, wady zgryzu w perspektywie, problemy z odstawieniem i zasypianiem bez smoczka… to tylko niektóre z nich. Co mnie przekonało?
Zagrożenie dla laktacji
Smoczek podany bardzo wcześnie może zaburzyć laktację. Dlatego dobrze jest poczekać z nim do 4, a najlepiej do 6 tygodnia życia dziecka. Ten pierwszy etap jest kluczowy – wtedy dziecko ssie pierś bardzo często (w moim przypadku praktycznie non stop) i nie tylko po to, żeby się najeść. Potrzebuje bliskości i stymuluje produkcję pokarmu. Jeśli podamy smoczek, dziecko będzie go ssać, więc piersi nie otrzymają sygnału i nie wyprodukują odpowiedniej ilości mleka.
Ponieważ miałam bardzo duże problemy z laktacją (w szpitalu Kociełło był dokarmiany bez mojej zgody), zaraz po wypisie i powrocie do domu nie podałam mleka modyfikowanego i zaczęłam walczyć o produkcję pokarmu. Funkcjonowałam wtedy w opcji baru mlecznego 24/7. Było ciężko (czułam się trochę jak Rocky – po prostu krew, pot i łzy). Znienawidziłam laktator i kawę zbożową (ktoś mi sprzedał informację, że to wspomaga laktację, ha ha ha). No i po prostu nie chciałam ryzykować, że po takich ciężkich bojach zaburzę coś smoczkiem.
Zarazki – fuj!
Chciałam przygotować się merytorycznie do podania smoczka zaraz po tym okresie – czytałam o rozmiarach, tworzywach i możliwych zagrożeniach. Te ostatnie szczególnie działały na wyobraźnię (wiadomo, byłam świeżo upieczoną mamą ;)). Najgorzej brzmiały teksty o sterylizacji i o tym ile zarazków gromadzi się między łączeniem plastiku osłonki z samym smoczkiem. Co zrobiłam? Zaczęłam czytać o designerskich smoczkach odlanych z jednego kawałka tworzywa, a ponieważ były odpowiednio drogie i dostępne tylko w internecie, to chwilowo odpuściłam. W międzyczasie było jeszcze kilka spacerów ze strasznym płaczem, kiedy prawie zawędrowałam do sklepu po smoczek (czemu tak głośno krzyczy? co mam robić? zaraz ktoś zadzwoni po opiekę społeczną i zabiorą mi dziecko… AAA! - tak wyglądał tok moich myśli :)). Mieszkaliśmy wtedy na przedmieściach i sklepów nie było zbyt wielu, więc to też ułatwiło sprawę. Ale nie tylko to...
Co dalej?
A potem była rozmowa z doradcą laktacyjnym. Dowiedziałam się, że rzeczywiście trzeba poczekać do tego 6 tygodnia i jeszcze jednej ciekawej rzeczy: wzmożony odruch ssania u dzieci wycisza się między 4 a 6 miesiącem. Czyli po pół roku dzieci już go nie potrzebują „fizjologicznie”. Wtedy to zaczyna być już uzależnienie psychiczne, dlatego im dłużej używa się smoczka, tym trudniej go odstawić. Pomyślałam „OK. W takim razie wytrzymuję do tego 6 tygodnia, a potem będę pilnować, żeby sprawnie odstawić smoczek”. Z niecierpliwością odliczałam dni, a potem zapomniałam o sprawie i Maks skończył 2 miesiące. Bez smoczka.
Wtedy pomyślałam „Spoko. Skoro wytrzymałam tak długo, a za dwa miesiące mam odstawiać, to może poczekam”. Pomyślałam, że kiedy tak bardzo będę potrzebować, to wejdę do sklepu i kupię. Ale to się nie wydarzyło. Owszem, bywało ciężko – syn był (i jest) wymagającym dzieckiem i potrzebował sporo bliskości, ale pomagaliśmy mu radzić sobie bez smoczka. Choć niektórzy mówili, że to niemożliwe, okazało się, że to nie była prawda: żeby uspokoić – wystarczy mocne przytulenie, a smoczek wcale nie jest niezbędny do zasypiania. Przekonał mnie też argument, że smoczek jest zamiast piersi, a nie odwrotnie, więc stwierdziłam, że będę naturalnie zaspokajać odruch ssania syna (wbrew pozorom nie byłam "żywym smoczkiem", jak mówią niektórzy aż tak długo). No i udało się. Teraz Kociełło ma rok, a nas ominął problem z odzwyczajaniem dziecka od smoczka. Wystarczyło go nie kupować.