Aktywny Smyk

Jak wychować wandala?

"Dlaczego mu na to pozwalasz?" Takie komentarze można usłyszeć często: gdzie się zaczyna, a gdzie kończy wychowanie? I co daje dziecku pozwolenie mu na bycie odpowiedzialnym i poniesienie konsekwencji swojego zachowania?

"Pozwalasz im na to? Przecież zrobią to samo w przedszkolu, szkole, u babci i w pensjonacie na wakacjach! Ja swojej nie pozwalam. Musi znać granice! Nie potrafisz ich upilnować i masz teraz zdemolowany dom!".

Tego typu komentarze padły pod zdjęciem, jakie wrzuciłam ostatnio do sieci. Co było na fotografii?

Dzieło

Na zdjęciu, które wywołało niemałe poruszenie, widniała praca mojego półtorarocznego dziecka. Powstała na ścianie w sypialni. Takie zamaszyste kreski, rzucające się w oczy. Nie mogło być inaczej po połączeniu: dziecko + czarna kredka + biała do tej chwili ściana +  chwilowa nieobecność rodzicielki.

Postarała się jak na pierwszy raz, a mam ci ja porównanie dzieł pierwszych. W moim domu istnieją tylko dwa pomieszczenia, w których nie widnieje jeszcze żadne arcydzieło, no ale kto chodzi do łazienki z kredkami czy farbami, skoro tam są inne ciekawe materie do opracowania? Pumeks, błyszczyk, co kto woli!

Najbardziej podoba mi się cudo w przedpokoju. Gdy powstawało wieszałam zapewne pranie lub usypiałam dziecko nr 3. Starszaki miały inwencję. Odbiły ślady swoich dłoni, wcześniej potraktowane gąbeczkami nasączonymi tuszem. Producent dołączył do zestawu stempelki ale ileż można stemplować małpki na kartce papieru?

Kiedy tak czytałam dyskusję na temat tego gdzie, co i jak można malować, przypomniałam sobie radość najmłodszej kiedy zauważyła, że weszłam do pokoju i podziwiałam z zapartym tchem. Zaraz po tym do głowy wpadło mi inne rodzinne zdjęcie. Na nim samochód marki nie pamiętam jakiej, oblepiony w pewne szalone wakacje, etykietami od butelek po złotym napoju szczęścia. Radość mocno pełnoletnich wówczas artystów – bezcenna! Doskonale zobrazowane resztek dziecięcej radości w ciele dorosłego.

Konkluzje

No dobrze. Jest dzieło, jest problem. Ja go nie mam. Mają go inni. Dość dużo tych innych. To właśnie Oni dokonują analizy, z której na końcu wynika prosta zależność: dzieło na ścianie w rodzinnym domu to początek totalnego braku poszanowania dla rzeczy, miejsc, innych osób etc.

Jako praktyk czyli matka (o zgrozo z wykształceniem pedagogicznym), wielodzietna do tego, pozwalam sobie zadać kłam takim wizjom. Najzabawniejsze jest to, że moje bycie mamą jest totalnym koktajlem takich składników jak: teoria ze studiów, masa przeczytanych artykułów dotyczących różnych metod wychowawczych, po emocje dnia codziennego. Tak właściwie to nie ja zadaję kłam, a moje dzieci oraz masa innych dzieci i jeszcze większa masa dzieci, które dorosły.

Po tym można by rzecz wieloletnim gromadzeniu danych związanych z obsługą umysłu małego berbecia, mam w zwyczaju dawać dość duże pole manewru swojemu trio. Przyczyn jest kilka. Od chęci dawania możliwości podejmowania samodzielnych decyzji po klasyczne: „róbta co chceta” bez urazów na ciele, ja mam kawę i nie zawaham się jej użyć. Mam też w zwyczaju stawiać granice swoim dzieciom.

Robię to w odpowiednim czasie rzecz jasna ale o tym za chwilę. Mam też różny stosunek do przedmiotów. Taką ścianę na ten przykład, mam gdzieś. Z założenia traktowałam ją jako obiekt do wyrażenia własnego ja, za pomocą masy strukturalnej imitującej beton, no ale za lat dziesięć. Stąd brak rozpaczy we mnie, gdy widzę, że moi zstępni mają inne pomysły na aranżacje.

Mogłabym się zgodzić ze zwolennikami teorii wielkiego zniszczenia, przy założeniu, że …

Brałabym dzieci ze sobą na spacer by podziwiały mój własny akt wandalizmu, dokonany na sklepie wiejskim (a każdy wie, że to centrum dowodzenia wszechświatem), za pomocą sprayu i słów „sołtys to wieśniak!". Po drugie dałabym im ten spray do ręki by domalowały kwiatki. Po trzecie prowadziłabym z nimi rozmowy na temat tego, jakie to fajne wkurzyć sołtysa.

No ale mimo usilnych starań (dzieła na ścianie), już teraz teoria zniszczenia daje w łeb. Dzieci są smutne/zafrapowane, gdy ich zabawka lub sprzęt domowy, się zepsują. Odczuwają smutek kiedy jedno z rodzeństwa unicestwi ich budowlę z klocków. O dziwo mają w sobie empatię wtedy, gdy najmłodsza dokona zniszczeń. Tłumaczą jej po swojemu, że „hej nie wolno, to jest moje dzieło. Masz tu swoją kartkę na swoje dzieło”. Starszaki  wspierająco i ze zrozumieniem, tłumaczą sobie nawzajem, w chwilach dużego poziomu emocji, że przecież "ona jest mała i nie zniszczyła specjalnie tylko chciała po swojemu budować, ale nie umie" –  to dialog między czterolatkiem a sześciolatką.

No i jak tak policzę stosunek liczby dzieci do liczby aktów wandalizmu w moim domu, to marny wynik.

Dlaczego tak się dzieje?

Pewnie dlatego, że tak jak dla ściany poczyniłam pewne założenia czasowe, tak i dla dzieci je stosuję. Pewnie dlatego, że ściana to nie jest cały dom. Tu mała historia zbierająca w całość moją filozofię.

Pewnego popołudnia, leżymy z mężem na parterze, w tak zwanym salonie, robiąc nic. Nagle mąż przemówił:

-Oni od 25 minut bawią się sami na górze.. iść sprawdzić, co jest grane?

-Celebruj tą chwilę! Póki nie czuć dymu a piętro nie płonie, nigdzie się nie ruszaj...

Wracając do moich założeń. Otóż założyłam sobie również, że dla każdego z moich dzieci, plan będzie inny. Każde z nich jest inne. Jedno woli ściany, inne żel do włosów ojca a jeszcze inne nawet piasku nie jadło będąc berbeciem. Kolejna sprawa to te właśnie odpowiednie momenty.

Nie widzę sensu kierowania przekazu o poszanowaniu dla rzeczy, ludzkiej pracy, pieniędzy i wartości, do dziecka w wieku 17-stu miesięcy. Oczami wyobraźni widzę jej minę mówiącą "mamo, fajne dźwięki wydajesz ustami ale czy ja mogę już kontynuować prace plastyczne?".

Widzę sens by robić to później, kiedy mogę porozmawiać z „wandalem” o emocjach. Mogłam wówczas usłyszeć odpowiedź na pytanie: „czy chcesz tymi oto nożyczkami, wywołać rozpacz u starszej siostry, gdy zobaczy swoją laurkę w wersji puzzle?”

Moje założenia, wynikają w ogromnej mierze, z doświadczeń innych. Mam wielu znajomych. Oni mają dzieci. Cała ta masa ludzi, była wychowywana na różne sposoby, według innych wytycznych na dany okres Rzeczpospolitej. I o dziwo, żadne z nas nie ma jeszcze wyroku za wandalizm a jak ma, to się skubaniec nie przyznał. Dlaczego? No bo mu wstyd, bo to raz było jak z kolegami, wracał ze szkoły, głupi pomysł. Bo mimo różnych modeli, metod, domów, warunków, mamy w sobie szacunek do tego wszystkiego do czego mieć powinniśmy. Do ścian już zwłaszcza, bo ściana w pojedynku człowiek vs ściana, zawsze wygrywa ;)

Pozwolić, czy nie?

Uczepiłam się tej ściany. A tu nie na nich świat się kończy. Szkoda, że nie widzieliście przerażenia w oczach gości, obserwujących pomykające po schodach dzieci moje. Bez bramki schody?! Była bramka bo kazali, bo jak nie będzie to szpital, MOPS i Sąd Rodzinny. O tragedii samej w sobie nie wspominając. Była... dwa tygodnie.

Towarzyszyłam na tych schodach dzieciom no ale kiedyś trzeba potrzeby fizjologiczne realizować, swoje, innych etc. Poza tym ilekroć tylko obiekt czuł obecność stwórcy, zachowywał się na schodach jak Kate Winslet na Titanicu tam z przodu, nas uznając za Leo DiCaprio, co to zawsze przecież złapie.

"Leo" się wkurzył i poszedł, bo wiedział, że jak tylko "Kate" zostanie sama na tych schodach, to kulturalnie wykona powolny zjazd na brzuchu, spokojnie w dół, przybijając z każdym stopniem piątkę, za pomocą lewego kolanka.

Cała trójka żyje. Schody też.

No ale jakby tak spojrzeć na połączenie schody + dzieci moich gości, to sprawa przedstawia się zgoła inaczej. Mam szacunek do strachu rodzica, do znajomości zdolności motorycznych jego dziecka itp. Dlatego schody były zabezpieczane po to, żeby mama Antka nie spędziła na nich razem z Antkiem całej wizyty u nas. Chcę by nasi goście czuli się u nas dobrze i komfortowo. I to samo wyjaśniłam swojemu synowi, w wersji dostępnej językowo dla czterolatka, zdziwionego widokiem matki zamykającej dostęp do schodów.

O konsekwencjach

No dobra. Na co jeszcze pozwalam? Pozwalam moim dzieciom ponosić konsekwencje. Na różne sposoby. Doświadczać różnych sytuacji i emocji. Tylko tak ma szanse je poznać.

Przekonałam się o tym wielokrotnie. Ot klasyczna piaskownica. Mogłabym jej unikać, tysiąc razy powtarzać "nie jedz tego, nie dotykaj, podziel się, tu chodź się pohuśtać a do piasku dopiero później przyjdziemy..." A i tak wystarczy odwrócić na moment głowę.

Pozwalam im popełniać błędy, robić rzeczy dziwne, ponieważ sama sobie daję dyspensę na chwilowe odpuszczanie zasad. Pozwalam, bo wiem, że każda akcja daje skutek. Nic tak nie wpływa na mnie jak poczucie winy, wstydu, zażenowania, strachu. Wychowanie przez emocje.

Wreszcie pozwalam ponieważ... muszę. Najzwyczajniej w świecie nie jestem w stanie na placu zabaw dobrze ogarnąć mentalnie, fizycznie oraz wzrokiem, trójki małych dzieci. Dlatego pozwalałam im wcześniej nabierać doświadczeń. Na placu zabaw zachowuję się według pewnej przyjętej hierarchii urazów, czyli: zderzenie z huśtawką to zło większe niż zjedzona łyżka piasku. Na placu zabaw mam w głowie szybką analizę przy której E=mc2 to pikuś. Trzeba biegusiem przemielić zmienne niezależne, w formie obiektów ruchomych, nieruchomych, dzikich zwierząt, broni palnej oraz wieku dziecka, by ocenić gdzie skierować swój wzrok, który obszar generuje największe prawdopodobieństwo wybierania na klawiaturze numeru 112.

Paradoks

Są rzeczy, na które nie pozwalam. To ta działka z kategorii: dość mocno grozi SOR-em lub śmiercią – nie sprawdzamy ile razy się uda, bo to nie Mario Bros. Poza tym płukanie zawartości pampersa, przez trzy dni na sitku kuchennym, nie jest pociągające. No i niby nie pozwalam, niby kontroluję, spoglądam i o... jednak płukałam. Ciekawostka: kuleczka metalowa błyszczy bardziej po niż przed przygodą.

Skutki?

Te nasze dzieciaki, małe i duże, mimo usilnych starań swoich rodziców, wbrew różnym metodom, mają cechę wspólną. Generują w sobie coś, co później, w zdecydowanej większości jawi się jako: funkcjonowanie w społeczeństwie w ramach ogólnie przyjętych norm i wartości.

Kto tego dokonał? Rodzice, głównie wtedy, gdy na moment odwrócili głowę. Rodzice, wtedy gdy dzieci osiągnęły etap słuchacza posiadającego już swoje małe, lecz własne osobiste doświadczenia. Stado też ma w tym swój udział. Tutaj wiele nas łączy z innymi gatunkami.

Wróćmy do pytania postawionego na początku. Jak wychować wandala? Nie wiem. Wychodzi na to, że trzeba się bardzo mocno starać. ;)

Autor https://www.facebook.com/Trzecie-Gratis-1850208481914360/ Zawód : matka wielodzietna. Śmiertelną chorobę przenoszoną drogą płciową zwalcza uśmiechem, sarkazmem i żartem. W wolnych chwilach pisze bloga, tańczy, śpiewa, recytuje. Na pytanie - dlaczego ? odpowiada - dlaczego nie?!
Podoba Ci się ten artykuł? Dołącz do społeczności rodziców i bądź na bieżąco!
Używamy plików cookies (ang.ciasteczka), by ułatwić korzystanie z serwisu tatento.pl i miejscaprzyjaznedzieciom.pl. Jeśli nie życzysz sobie, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim dysku, zmień ustawienia swojej przeglądarki.
akceptuję