Gdy rodzi się dziecko od początku jest bombardowane pozytywnymi komunikatami. Wszyscy się nim zachwycają, nawet jeśli w rzeczywistości nie jest „najśliczniejsze i najsłodsze”. Rodzice starają się jak mogą zaspokajać jego potrzeby. Karmią, przewijają, kąpią, kołyszą, noszą, tulą, całują. Każdy postęp w rozwoju przyjmowany jest z radością i pozytywnymi komentarzami. Gdy jest starsze słyszy, że pięknie narysowało, wspaniale, ułożyło z klocków itp. Czasem te pochwały nie są korzystne, ale mimo wszystko pozytywne emocje otaczające dziecko budują jego poczucie własnej wartości. Nawet jeśli w pewnym momencie rodzice zaczną je strofować, porównywać z innymi, nazywać głupimi (to wcale nie jest rzadkie!) lub po prostu nie będą mieć dla nich czasu, to i tak ich poczucie własnej wartości ma jakiś wymiar, jakąś wielkość zdobytą przez pozytywne doświadczenia z ich krótkiego życia.
A teraz wyobraźcie sobie „start” moich dzieci. Po urodzeniu leżały samotnie w łóżeczku i musiały płakać bardzo długo, by ktoś zdołał się obudzić z alkoholowego snu i dać im jeść lub zmienić pieluchę. Czasami trwało to kilka godzin. Bywało, że pieluchy nie zmieniano cały dzień. Było im zimno, ale nikt nie zamykał okna, mimo że temperatura w pokoju spadała nie raz poniżej 10oC. Nikt z nimi nie rozmawiał, chyba że krzycząc „Zamknij się wreszcie”. Od początku były przeszkodą. Nikt nie cieszył się z ich pierwszego kroku czy słowa. Nie miały więc po co się starać. Gdy jednak zaczęły chodzić i próbowały doświadczać świat, były za to karane. Dotknęły czegoś – bach po łapkach. Poszły do innego pokoju – w tyłek. Próbowały obudzić kogoś i o coś zapytać – po głowie. Najlepiej było, gdy siedziały w kącie cicho i nikomu nie przeszkadzały. Zwracano się do nich głównie: gówniaro, smarku, gnoju, głupia, durna… i gorzej. W zasadzie od początku przekonywano je, że byłoby lepiej, gdyby nie istniały. Poczucie własnej wartości moich dzieci nie startowało z niskiego poziomu, nie startowało nawet od zera…
Rozumiecie już? Najmłodszy syn był w biologicznym domu tylko 3 tygodnie, a już zdołał zaznać odrzucenia, zaniedbania, głodu i przemocy. Średnia trwała tam 1,5 roku. A najstarsza przeżywała to wszystko, aż przez 4 lata. W Rodzinnym Domu Dziecka zaznały wiele dobrego. Ich potrzeby zaspokajano, doznały ciepła i miłości. Nauczyły się jeść normalne jedzenie zamiast chipsów, którymi je wcześniej karmiono. Zaczęły w końcu mówić. Jednak problemów emocjonalnych i rozwojowych było tyle, że nie sposób było skupić się na ich poczuciu własnej wartości.
Potem pojawiliśmy się my i znów nie było im łatwo. Bardzo chciały mieć swoją mamę i tatę, ale traciły w pewnym sensie kolejny dom. I to taki, w którym po raz pierwszy było im dobrze. Naszym zadaniem było stanąć na rzęsach, by wyciągnąć ich z poczucia „jestem nikim” do „jestem kimś”. I udało się nam! Dzisiaj, po 3,5 roku, w żaden sposób nie odstają pod tym względem od rówieśników, a my nadal pracujemy nad tym. Chcemy, by ich poczucie własnej wartości było nie tyle wysokie, co niezachwiane. Wówczas będą mogły wszystko.
Co trzeba było zrobić? Przede wszystkim kochać. Kochać bezwarunkowo i bezwarunkowo akceptować. To wcale nie było takie łatwe, choć teraz to dla nas oczywistość. Poznaliśmy się nagle i w krótkim czasie zamieszkaliśmy razem. Nie mieliśmy czasu poznać się dobrze. Owszem emocje, które nam towarzyszyły były bardzo pozytywne. Można powiedzieć, że byliśmy zakochani w naszych dzieciach. Ale nie jest to to samo, co więź tworząca się już w ciąży i potem w okresie niemowlęcym. Nasze dzieci były duże. Najmłodszy miał 1,5 roku, dziewczynki 3 i 5,5. Każde miało już jakiś swój charakter – cechy, których my nie znaliśmy dotąd, a doświadczaliśmy ich w sposób gwałtowny i bardzo nasilony. Nie mogliśmy być na to przygotowani i nie raz w wrzało w nas. Ale trzeba było akceptować je i kochać, mimo wszystko. Kochać, mimo ataków agresji, bicia, gryzienia, rzucania, wyzywania. Mimo wrzasków, plucia i wymiotów podczas posiłków. Mimo niechęci do jakichkolwiek działań – niemycia się, nieubierania, niewycierania pupy.
Trzeba było pokazać, że wierzymy w nie zawsze i jesteśmy z nich dumni. Kolejna „łatwa” sprawa. Ale otoczenie jej nie ułatwiało. Rodzina, przyjaciele, znajomi byli na szczęście w tej kwestii wspaniali. Nawet, gdy widzieli, jak bardzo dzieci odstawały od rówieśników, nigdy nie mówili o tym przy nich. Nawet nam często mówili po czasie wtedy, gdy widzieli spektakularną poprawę. Natomiast obcy ludzie swoimi spojrzeniami, szeptami, czy nawet wypowiedziami potrafili sprawę utrudniać. Prawie dwulatek i nic nie mówi? Pewnie nie poświęcają mu czasu. Ma ponad trzy lata, a nie zna kolorów, nie wie co to kasztan. Gdzie są rodzice? Sześciolatka i nie umie sama ubrać butów? Zapiąć zamka? A jak niewyraźnie mówi. A wszystko to przy dzieciach. I wtedy trzeba było wytrwać.
I chwalić! Tak właśnie chwalić! Wiem, że pochwały dla dzieci mają obecnie kiepski „PR”, ale w tym wypadku było to błogosławieństwo! „Jestem dumna z ciebie, że udało ci się samej ubrać kurtkę. Następnym razem spróbuj zasunąć też zamek.”, „Cieszę się, że poznałaś, że to kolor brązowy. Następnym razem może uda ci się zapamiętać kilka innych”, „Wspaniale, że pokazujesz mi ten but. Następnym razem spróbuj powiedzieć but.” I tak trzy krzywe kreski moich dzieci, były dla nas pięknym obrazkiem. Ledwie zgnieciona kulka z plasteliny, wspaniałą figurką. A ledwie poskładane zdanie, świetnym opowiadaniem. Moich dzieci nie chwalono za ich wysiłki. Potrzebowały tego jak nikt inny. Z czasem nasze pochwały ewoluowały. Gdy dzieci zdobywały kolejne umiejętności, chwaliliśmy ich zaangażowanie i postęp, a nie rezultaty. I ciągle wymagaliśmy więcej!
To jest to pole, na którym polega wielu rodziców. Owszem nadmierne wymagania potrafią znacząco obniżyć poczucie własnej wartości, ale ich brak zetrze je w pył. Dlatego nigdy nie założyłam najstarszej córce pieluchy, mimo że wiedziała, że potrafi moczyć się w nocy pięć razy w tygodniu. I wiecie co, zmoczyła się w sumie pięć razy. W ciągu pierwszego pół roku. I nigdy potem. Gdy się to zdarzyło razem sprzątałyśmy łóżko i ścieliłyśmy od nowa. I nikt nie robił problemu. Ale nadal oczekiwaliśmy, że kolejnej nocy będzie sucho. Dlatego też nigdy nie wytarłam córkom pupy, ani ich nie ubrałam, mimo że starsza płakała i chowała się pod łóżko. Głaskałam ją, tuliłam i powtarzałam, że sobie poradzi. Instruowałam mówiąc co i jak ma zrobić. Nauczyła się samoobsługi w ciągu miesiąca i była z siebie dumna! Im więcej potrafią tym wyżej stawiamy poprzeczkę. Ale tylko odrobinę wyżej niż to co już umieją, nigdy za wiele. Nie kierujemy się w tym wcale poziomem rówieśników, czy wymaganiami w książkach dla rodziców, na portalach parentingowych itp. Nie ma też takich samych reguł dla każdego dziecka, bo są ogromnie różni. Pozwalam im też ponosić porażki.
Tak, tak. Właśnie porażki pomagają kształtować dobre poczucie własnej wartości. Nie sztuka czuć się z sobą dobrze, gry się wygrywa. Pokazuję im, że najważniejsze to włożyć w coś wysiłek, zaangażowanie i po prostu siebie, a wynik to sprawa drugorzędna. Świetną sprawą są na przykład biegi, w których każdy kto dotrze do mety dostaje medal. Widujemy tam sporo ludzi, którzy starają się na początku, a potem idą spacerem, bo przecież i tak będzie medal. My dajemy z siebie wszystko do końca! A dzieci bardzo szybko zrozumiały, że mimo takiego samego medalu, nasza satysfakcja jest znacząco większa. I to jest właśnie zwycięstwo. Druga sprawa to konkursy szkolne. Gdy tylko jest czas dzieci biorą w nich udział. Czasem wygrywają lub są wyróżnione, ale często dostają tylko dyplom za udział. Ja ściskam je i gratuluję za każdym razem tak samo! Kiedyś córka zapytała mnie, czemu tak robię, przecież to tylko dyplom za udział. Odpowiedziałam jej, że w jej szkole jest 1400 dzieci, a w konkursie brało udział 40. Pokonała więc 1360 dzieci. Wygrała, bo włożyła w to pracę i zaangażowanie i świetnie się przy tym bawiła.
A tym wszystkim, którzy w nie kiedyś nie wierzyli, którzy komentowali, rzucali niemiłe spojrzenia, dzieci „utarły nosa” bardzo szybko. Bo wyobraźcie sobie, że ta dziewczynka, która jako 6 latka nie potrafiła zająć się samą sobą, teraz potrafi dopilnować rodzeństwo w kąpieli, czy samodzielnie upiec babeczki. Ta, która nie znała kolorów, biegle czyta, pisze i liczy. W pierwszej klasie jako jedyna 6 latka osiąga jedne z najlepszych wyników. A najmłodszy, który do trzecich urodzin prawie nie mówił, teraz potrafi opowiadać godzinami i to niezwykle trafnie. Ten pięciolatek wczoraj opisał nam drogę do szkoły, w której był na przedstawieniu razem z grupą przedszkolną w taki sposób, że bez problemu znaleźliśmy ją na mapie. Był tam tylko raz. Jestem niesamowicie dumna z moich dzieci, bo to co osiągnęły można w zasadzie oceniać w kategorii cudu. Pilnuję, by zawsze o tym pamiętali, bo wówczas nikt i nic nimi nie zachwieje.