Małe dziecko

„Nie ma jedynej słusznej drogi macierzyństwa"

Mówi o sobie, że jest matką, która odpuściła :) Zapytaliśmy Renię Hannolainen z bloga Ronja.pl o rodzicielstwo bliskości, wegetarianizm i skandynawskie inspiracje.

(Asia Śmieszek – Tatento.pl) Prowadzisz bloga o tematyce parentingowej, skąd pomysł na taką formę?

Renia Hannolainen (Ronja.pl) Zostałam mamą w 2012 roku, a blog Ronja.pl uruchomiłam w 2015 roku, kiedy byłam w kolejnej ciąży. Wcale nie dlatego, że przez te kilka lat stałam się alfą i omegą w temacie macierzyństwa (śmiech). Wręcz przeciwnie! Mam mnóstwo dylematów związanych z rolą mamy. Dogadanie się z dziećmi i odnalezienie równowagi bywa dla mnie bardzo trudne.

Macierzyństwo to dla mnie największe wyzwanie, ale też najsilniejszy bodziec do samorozwoju, przemyślenia wielu spraw. Z tej perspektywy opisuję życie naszej rodziny. Tematyka bloga pojawiła się więc w sposób naturalny. Poprzez blogowanie staram się przekazać innym kobietom, że nie ma jedynej słusznej drogi macierzyństwa. Podkreślam, że przyjmując rolę matki nie musimy ze sobą rywalizować, możemy popełniać błędy i szukać rozwiązań najlepiej pasujących do naszej rodziny. A także, że możemy pewne sprawy odpuścić. Na przykład musztrowanie dzieci na każdym kroku, no i oczywiście prasowanie (śmiech).

Blog połączyłam z tematyką skandynawską, ponieważ urzekła mnie tamtejsza kultura i pełne szacunku podejście do dzieci. Chciałabym, aby dzieciństwo mojego syna i córki chociaż odrobinę przypominało dzikie dzieciństwo bohaterów książek Astrid Lindgren.

Tworzycie trochę „multikulturową” rodzinę: Twój mąż jest Finem. Czy wynikają z tego jakieś różnice dotyczące podejścia do wychowania dzieci, podziału obowiązków domowych, etc.?

Tak, nasza rodzina jest mocno multikulturowa, tym bardziej, że rodzina teścia pochodzi z Finlandii, a rodzina teściowej z Karelii – republiki Rosji bezpośrednio graniczącej z Finlandią. Karelia to przepiękna, północna, leśna kraina, posiadająca własny język i unikalną kulturę.

Jeśli chodzi o partnerstwo w związku, to mój mąż faktycznie wszystko potrafi i nie unika prac domowych. Może z wyjątkiem prasowania, ale to wynika raczej z indywidualnych predyspozycji (śmiech). Jednak trudno mi powiedzieć na ile wynika to z jego pochodzenia, a na ile z osobistych przemyśleń i decyzji.

Przez nasz dom przewija się wiele kultur również ze względu na hobby męża – muzykę eksperymentalną, w tym zarówno twórczość męża, jak i organizację koncertów. Mąż przyjaźni się z artystami z krajów skandynawskich, Rosji, Japonii, Australii, Szkocji, Stanów Zjednoczonych, Włoch, Francji, Turcji – to również kształtuje naszą otwartość na świat i mam nadzieję, że będzie miało pozytywny wpływ również na nasze dzieci. Zależy mi, aby dzieci zrozumiały, że piękno świata i ludzi tkwi właśnie w tych różnicach, bogactwie i różnorodności.

Jakie rzeczy inspirują Cię w skandynawskim modelu wychowania? Czy w ogóle można o czymś takim mówić?

Z rzeczy praktycznych, bardzo podoba mi się hartowanie dzieci od pierwszych miesięcy życia i ruch na świeżym powietrzu niezależnie od warunków pogodowych.

Jednak przede wszystkim cenię Skandynawów za traktowanie dzieci jako kompetentnych ludzi, zasługujących na szacunek w takim samym stopniu jak dorośli. Respektowanie praw dziecka w praktyce, a nie tylko w teorii. W Polsce mamy możliwość czerpania z bezcennego dorobku Janusza Korczaka, a jednak ciągle słyszymy narzekania na „bezstresowe wychowanie”, hasła typu „to tylko dziecko” i obserwujemy traktowanie dziecka jak istoty jakiegoś gorszego gatunku, zbuntowanego manipulatora, którego trzeba „tresować”, podcinać skrzydła i łamać jego wolę, aby wyrósł „na ludzi”.

Pytanie o jedzenie – sporo u Ciebie wpisów z przepisami wege. Czy cała Wasza rodzina nie je mięsa? (jeśli tak, to czy spotkałaś się z zarzutami dotyczącymi np. diety dzieci?)

Jestem wegetarianką od 1999, a mój mąż od 2009 roku, więc nie jest to chwilowy zryw, tylko decyzja na całe życie. Dzięki temu miałam mnóstwo czasu, aby przygotować się do wegetariańskiej ciąży i rozwiać wszystkie wątpliwości. Przy okazji poznałam mnóstwo fajnych mam, które w czasie ciąży i karmienia piersią były wegetariankami lub wegankami.

Ze strony rodziny nie spotkały mnie żadne przykre uwagi – moi bliscy dobrze mnie znają i wiedzą, że nie podjęłabym decyzji, która mogłaby zaszkodzić wyczekanemu dziecku. Z pediatrami również nie miałam problemów. Trochę zamieszania było w żłobku i w przedszkolu, ale tutaj też obserwuję postępy.

Wychowujesz dzieci w bliskości. Czy od razu obrałaś taki kurs (i było to dla Ciebie naturalne), czy może dłużej szukałaś swojej rodzicielskiej drogi?

Ten kurs obrałam na długo przed porodem i ciążą. Podobało mi się karmienie dziecka piersią, noszenie w chuście. Jestem magistrem ochrony środowiska, więc ekologiczne i naturalne rozwiązania wydawały mi się najprostsze i najbardziej logiczne. Stąd również pomysł na stosowanie pieluch wielorazowych.

W 2012 roku, już po narodzinach mojego synka, ukazała się pierwsza książka Agnieszki Stein „Dziecko z bliska”. Jej lektura uświadomiła mi, że rodzicielstwo bliskości to znacznie więcej niż tylko chusty, karmienie piersią, wspólne spanie, reagowanie na płacz itd. To podejście, które można stosować całe życie. Bardzo pomocne w budowaniu więzi z dziećmi, ale również w uporządkowaniu pozostałych relacji.

Rodzicielstwo bliskości bardzo ułatwiło moje macierzyństwo. Za drugą, równie istotną korzyść uważam fakt, że nauczyłam się lepiej rozumieć partnera, pozostałych członków rodziny, przyjaciół, współpracowników itd.  Moja empatia wskoczyła na jakiś wyższy poziom. Otworzyłam się, stałam się jeszcze lepszym słuchaczem: cierpliwym, wyrozumiałym, empatycznym. To wszystko nie wydarzyłoby się, gdybym nie została mamą. Dlatego uważam, że macierzyństwo to potężny bodziec do rozwoju. Zrobiłam ogromny krok naprzód nie tylko jako matka, ale przede wszystkim jako człowiek.

Co Cię inspiruje? Czy są to jakieś lektury, blogi, autorytety? Czy starasz się iść „na żywioł”?

Spośród polskich autorytetów, najbardziej trafiają do mnie publikacje Agnieszki Stein i Małgorzaty Musiał (książki, blogi i warsztaty). Spośród zagranicznych autorów: Marshall Rosenberg, Jesper Juul, Stuart Shanker.

Nie traktuję ich jak wyroczni. Zresztą wspomniani autorzy sami zastrzegają, że rodzicielstwo bliskości i NVC (porozumienie bez przemocy) to zbiór narzędzi, które trzeba dopasować do konkretnej sytuacji, potrzeb rodziny, temperamentu itd.

Ostatnio sporo mówi się o tym, że matki i ojcowie nie muszą czytać poradników dla rodziców, bo wystarczy, że postawią na swoją intuicję. Zgadzam się z tym, ale tylko częściowo. Zetknęłam się z wieloma przykrymi przypadkami, kiedy matki tłumaczyły swoją ignorancję, zasłaniając się intuicją. Tymczasem dokształcanie się i korzystanie z wiedzy ekspertów nie jest niczym wstydliwym, pod warunkiem, że nie będziemy traktować poradników dla rodziców jako wyroczni. Zawsze powtarzam, że żadna metoda wychowawcza nie zwalnia z myślenia (śmiech).

Jako rodzic mam w sobie sporo pokory. W dzisiejszych czasach ta nasza rzekomo „wrodzona i naturalna” rodzicielska intuicja często bywa zakłócona. Na przykład przez schematy z naszego dzieciństwa, które powielamy: wychowanie dzieci z zastosowaniem straszenia, gróźb, zawstydzania bądź przekupywania nagrodami. Często robimy to nieświadomie, bo nikt nam nie pokazał, że można inaczej.

Na Twoim blogu sporo jest treści dotyczących psychologii w nurcie porozumienia bez przemocy. Skąd czerpiesz wiedzę merytoryczną?

Od autorów, których wspomniałam powyżej. Poza tym bardzo polecam „Porozumienie bez przemocy. Ćwiczenia” autorstwa Lucy Leu. Lubię takie publikacje najeżone konkretnymi przykładami, bo początkujący rodzice często znają teorię, ale nie potrafią jej „ugryźć” w praktyce.

Najwięcej jednak uczę się na co dzień od mojego syna i męża, których wypowiedzi często po prostu wyrywają mnie z bamboszy! (śmiech) Córka jeszcze nie mówi, ale elementy NVC można praktykować już z niemowlakami.

Macie dwójkę dzieci: jak zmieniałaś się jako matka przez te kilka lat? Czy po urodzeniu pierwszego z nich towarzyszyła Ci niepewność, z którą często borykają się młode mamy?

Oczywiście, choć moje wątpliwości nie dotyczyły wyborów w zakresie opieki nad dzieckiem. Karmienie piersią, wspólne spanie, noszenie w chuście – to wszystko bardzo ułatwiało nam codzienne funkcjonowanie i bardzo nam służyło, więc nie miałam powodu, aby zastanawiać się czy to dobry wybór.

Natomiast największy problem po narodzinach pierwszego dziecka stanowiło dla mnie odnalezienie równowagi pomiędzy życiem zawodowym a rodzinnym. Tym bardziej, że wróciłam do pracy, kiedy syn miał 6 miesięcy, a jestem typem pracoholiczki i perfekcjonistki, która potrafi zatracić się w pracy, chce wszystko zrobić na 200% i nie potrafi powiedzieć sobie „dość”. Musiałam więc odrobić trudną lekcję, nauczyć się odpuszczać, aby zadbać o rodzinę i własne zdrowie. Teraz jestem na urlopie wychowawczym, ale rolę pracy przejęło blogowanie. Do dziś potrafię siedzieć do 4 nad ranem pracując nad tekstem lub zdjęciami, więc muszę bardzo się pilnować.

Pomimo pewnego doświadczenia, po narodzinach drugiego dziecka wcale nie było łatwiej. Szczerze mówiąc podwójne rodzicielstwo trochę nas przerosło. Nasza rodzina mocno kuleje pod względem organizacyjnym i logistycznym. Co nie zmienia faktu, że mąż i ja jesteśmy przeszczęśliwi z naszą dwójką urwisów i oczywiście nie chcielibyśmy cofnąć czasu i decyzji o drugim dziecku.

Uważam, że warto mówić o tych problemach, bo dotyczą one wielu rodzin. Mnie zawsze podnosi na duchu, kiedy słyszę, że nie tylko ja jestem taka nieogarnięta (śmiech). I tak: opieka nad dziećmi, których potrzeby tak bardzo różnią się ze względu na różnicę wieku (u nas ta różnica wynosi 4 lata), robienie tego wszystkiego z szacunkiem i dbałością o dobre relacje, o związek i czas dla siebie – to wszystko może być trudne do pogodzenia.

Jak radzicie sobie z rywalizacją rodzeństwa? Czy to zjawisko jeszcze się nie pojawiło?

Wbrew utartym stereotypom rywalizacja działa u nas w drugą stronę: to córka, która spędza ze mną całe dnie i jest karmiona piersią, chce mieć mnie „całą dla siebie” i niepokoi się, kiedy przytula się do mnie synek lub mąż.

Syn też miał pewne problemy, które mogły być związane z pojawieniem się młodszego rodzeństwa, ale równie dobrze mogły być pewnym etapem rozwoju emocjonalnego i rozwoju mowy (mam tu na myśli jąkanie). Fakt, że te problemy pojawiły się pod koniec mojej ciąży mógł być zbiegiem okoliczności.

Nie zauważyliśmy, żeby dzieci rywalizowały o naszą uwagę. Rywalizują przede wszystkim o zabawki, ale jesteśmy zdania, że z czasem same nauczą się dogadywać. Nie zmuszamy ich do oddawania zabawek, bo to po pierwsze powoduje głębokie poczucie niesprawiedliwości, a po drugie zabija w dzieciach chęć dzielenia się „od serca” i ich naturalną hojność.

Jedno z Twoich dzieci jest „hajnidem”. Czy to w jakiś sposób zmieniło Twoje spojrzenie na rodzicielstwo? Czy używasz tego sformułowania?

Określenie dziecka mianem high need baby może okazać się bardzo pomocne w lepszym zrozumieniu wymagającego dziecka i akceptacji jego potrzeb. Na co dzień nie używam tego sformułowania, bo nie mam potrzeby przed nikim się tłumaczyć (śmiech). Jednak widzę wyraźnie różnice pomiędzy starszym i młodszym dzieckiem. Uważam, że byłoby nam o wiele trudniej, gdybym walczyła z ogromną potrzebą bliskości córki. W tej chwili zaspokajam tę potrzebę karmieniem piersią, wspólnym spaniem, noszeniem w chuście i nosidle, ale oczywiście są na to inne sposoby. Najważniejsze to nie ignorować potrzeby bliskości dziecka i nie interpretować jej jako próby manipulacji.

Mamy „hajnidów” zupełnie niepotrzebnie porównują do innych matek i obwiniają się o zaniedbanie domu, siebie, własnego rozwoju. Tymczasem „siedząc w domu” z takim wymagającym dzieckiem naprawdę często nie można zrobić nic poza opieką i tuleniem. I mówiąc „nic” nie mam na myśli jakichś ambitnych zadań, tylko tak prozaiczne czynności jak zjedzenie śniadania czy skorzystanie z toalety. Nie ma na to rady, po prostu trzeba ten fakt zaakceptować, zacisnąć zęby i przeczekać do etapu rozwoju, kiedy dziecko stanie się bardziej samodzielne.

W trudnych momentach warto powtarzać sobie, że ten wspólny czas zaprocentuje w przyszłości. A gdy dopadną nas wątpliwości, warto zadawać sobie pytanie, czy stosowane przez nas rozwiązania budują relację z dzieckiem, czy też ją nadwyrężają lub pogarszają.

To może już na sam koniec: czy masz jakieś rady dla młodych, zagubionych rodziców?

Nie jestem dobra w dawaniu rad, ale spróbuję (śmiech). Po pierwsze to nauczyć się odpuszczać, nie robić wszystkiego „na błysk” czy na pokaz. Nie ulegać presji i modzie na „perfekcyjne matki”. Nie wypruwać sobie żył ani w pracy, ani w domu, mieć swoje hobby stanowiące odskocznię i dbać o siebie – bo szczęśliwy rodzic to szczęśliwe dziecko. Warto też przyznawać się do słabości i nauczyć się prosić o pomoc. I pod żadnym pozorem nie traktować tej pomocy w kategoriach porażki.

Po drugie: wszelkich „złotych rad” słuchać z umiarem i dystansem i nigdy, przenigdy nie dać sobie wmówić, że jesteś gorszą mamą lub ojcem, bo jak już wspomniałam powyżej „jedyny słuszny sposób” na rodzicielstwo nie istnieje.

Po trzecie: dbać  o związek, bo dzieci doskonale wyczuwają, kiedy między rodzicami coś nie gra. A kiedy dorosną, to przede wszystkim związek nam zostanie, więc fajnie móc przez te kolejne kilkanaście czy kilkadziesiąt lat porozmawiać o czymś więcej niż tylko o dzieciach.

I rada numer cztery, moim zdaniem najtrudniejsza do realizacji, ale nie mogę jej pominąć: pomimo trudności rodzicielstwa warto szukać powodów do radości i uśmiechu w codziennych drobiazgach, oceniać i celebrować te chwile, które czasem przysłaniają nam rutyna i „szara codzienność”. Macierzyństwo ani trochę  nie przypomina sielanki, słodkiej od lukru i kolorowej jak tęcza. Warto pogodzić się z tym, że teraz tak już będzie. Będzie mijał dzień za dniem, ale to właśnie te poszczególne dni złożą się na nasze życie i już nie będziemy mieć innego (śmiech). Jednak sposób, w jaki tę naszą „szarą codzienność” postrzegamy w dużej mierze zależy od naszego nastawienia. Trafiłam kiedyś na cytat Alberta Einsteina, który bardzo mnie poruszył: „Są dwie drogi, aby przeżyć życie. Jedna to żyć tak, jakby nic nie było cudem. Druga to żyć tak, jakby cudem było wszystko.” Wiem, powiało trochę patosem i coachingiem! (śmiech) Jednak uważam, że te słowa doskonale pasują do macierzyństwa.

Świetne podsumowanie! Bardzo dziekuję Ci za rozmowę.

Dziękuję.

 

Renia Hannolainen – prowadzi bloga Ronja.pl o rozsądnym, świadomym rodzicielstwie, ubłoconym dzieciństwie oraz kulturze i społeczeństwie Skandynawii. Matka, która odpuściła. Po drodze jej z rodzicielstwem bliskości, NVC, pedagogiki Montessori i wegetarianizmem, jednak nie grozi paluszkiem i nie pisze jak żyć, ponieważ wierzy w macierzyństwo bez rywalizacji. Zamiast spiny, lukru i perfekcjonizmu woli święty spokój, drapanie po pleckach, skakanie po kałużach i książki Astrid Lindgren.

 

Autor Pisze o rodzicielstwie bliskości, życiu w przyjaźni z dzieckiem i ze sobą. Dużo czyta (skończyła polonistykę, nie skończyła filozofii. I kilku innych rzeczy też.) Żona Bartka, mama Kociełły.
Podoba Ci się ten artykuł? Dołącz do społeczności rodziców i bądź na bieżąco!
Używamy plików cookies (ang.ciasteczka), by ułatwić korzystanie z serwisu tatento.pl i miejscaprzyjaznedzieciom.pl. Jeśli nie życzysz sobie, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim dysku, zmień ustawienia swojej przeglądarki.
akceptuję